Zawsze byłam przewrażliwiona na punkcie wytwornej sztuki. Uwielbiałam w szczególności malarstwo oraz rzeźbę, które uważałam za wyżyny ludzkiej twórczości, nieosiągalne dla pisarstwa, filmu, tańca, architektury czy groteskowych wyrobów współczesnego świata. Tak więc zamiast wyjścia do kina, wybierałam odwiedziny muzeum, zwykłe książki zastępowałam katalogami marmurowych rzeźb antycznych, drukowanymi na lśniącym, miękkim papierze, nie bywałam w klubach, nie szlajałam się po knajpach i zamiast ulegać pokusie oddania się prozaicznej, tępej rozrywce, wędrowałam po wyszukanych stronach internetowych, wyszukując najsmakowitsze, malarskie kąski ze wszystkich zakątków globu. Na wakacjach również się nie oszczędzałam i nie traciłam czasu na beztroskie leżakowanie czy bezkrytyczne podziwianie nawet najpiękniejszych budowli, tylko zawzięcie buszowałam po wszelakich galeriach sztuki albo wyłapywałam wzrokiem stojące w różnych kątach rzeźby, aby do woli cieszyć wzrok widokami gustownie zamalowanych płucień czy zręcznie wykonanych popiersi. W pewnym momencie życia, kiedy nieśmiałym krokiem osiągałam pierwsze stadium uciążliwej dorosłości, dogłębne zainteresowanie sztuką przerodziło się w swoistą obsesję, która zaczęła oddziaływać na moje życie seksualne. Nie stroniłam od wrażeń cielesnych i pomimo swojej ekstrawagancji potrafiłam wchodzić w zwykle krótkie związki czy odważyć się na jednorazową, łóżkową przygodę, jednak przeżywane doznania nie potrafiły zaspokoić moich coraz większych potrzeb. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie reaguję entuzjastycznie na sam dotyk drugiej osoby. Bliskość żywego, męskiego ciała wprowadzała mnie w stan umiarkowanej satysfakcji, ale napędzałam się tak naprawdę poprzez wzrok, a może lepiej ujmując – poprzez obrazy, które przy jego pomocy docierały do mojego umysłu. Lata wnikliwego analizowania setek przykładów najwspanialszego malarstwa, tysiące godzin wpatrywania się w dzieła Rubensa, Picassa, Semiradzkiego, Gierymskiego, całe dnie spędzone przy rzymskich popiersiach, greckich rzeźbach, prześlicznych, oszlifowanych marmurach zaprowadziły mnie na drogę ku umysłowemu szaleństwu, którze przepoczwarzyło moje zmysły w niewolników nigdy nienasyconego wzroku. Jeżeli nie napatrzyłam się wystarczająco na męskie ciało, jeżeli nie dopieściłam oczów widokiem nagiego torsu, gołej dupy czy owłosionego kutasa, bliskość, dotyk i nawet najintensywniejsza penetracja stawały się dla mnie tylko mechaniką, rozczarowującą grą spoconych ciał, nie mogącą dać mi nic ponad drobną przyjemność. Nie potrafiłam wyrwać się z cyklu bezustannego poszukiwania wyższych, mentalnych wrażeń, które mogłam odnaleźć wyłącznie dzięki rzeźbie oraz malarstwu. Z biegiem czasu kolejne, łóżkowe rozczarowania coraz mocniej wypersfadowywały mi ochotę na cielesne igraszki. Wyostrzający się wzrok dyktował kurs, którym miałam podążać, nakierowywał mnie na kolejne seanse w muzeach, galeriach, na stronach internetowych, kazał sięgać po katalogi, skupiać się na barwach oraz figurach, analizować kanony, oceniać stylistykę rzeźb, zmuszał do wielogodzinnych zadum nad wyśmienitymi dziełami najbardziej wyrazistego ekspresjonizmu. Sztuka towarzyszyła mi w każdej wolnej chwili, aż w końcu stała się obiektem pożądania nie tylko intelektualnego, ale również seksualnego. Zaczęło się od delikatnych drgawek, jakie poczułam raz w trakcie mentalnego opracowywania obrazów Władysława Podkowińskiego. Po kilku minutach przeobraziły się w coś w rodzaju przeciągłego dygotania, tak jakbym marzła na mroźnym, zimowym wietrze, następnie niespodziewanie spociłam się, poczułam przyjemne ciepło, jakie rozpływało się po moim wnętrzu niczym roztopiona, słodka czekolada i kiedy spojrzałam na obraz „Szał uniesień”, przedstawiający nagą kobietę, wtuloną w szyję galopującego konia, doznałam takiego wstrząsu, że wypuściłam z rąk katalog i upadłam z hukiem na ziemię. Potężny, intensywny orgazm dosłownie roztrzaskał mój już i tak przewrażliony umysł, miotał zmysłami jak huragan wątłą gałązką i na kilka minut przejął nade mną kontrolę. Sapałam głęboko, stękałam okropnie, wiłam się po miękkim dywanie, aż w końcu jęknęłam tak głośno, że echo wydanego odgłosu doprowadziło do pęknięcia jednego z okien w moim salonie. Leżałam później godzinami, obezwładniona przez uczucie totalnej sytości, wyzuta z sił, dopieszczona do granic możliwości. A był to dopiero początek wielkiej, seksualnej kampanii, która zamieniła moja życie w plejadę wyuzdanych przygód i wybuchów gromkiej namiętności. Wszystkie moje seksualne bodźce ukierunkowały się na efekty mocnej ekspresji, płynącej z twórczości malarsko-rzeźbiarskiej, a konkretniej ujmując - generowanych przez nią przedstawień ludzkich. Na widok lepszego portretu, doznawałam niekiedy tak silnego pobudzenia, że jeżeli byłam sama w mieszkaniu, potrafiłam zrzucić z siebie całe ubranie, chwycić za gumowe dildo i masturbować się nim aż do momnetu, kiedy moja napompowana pochwa zamieniała się w wulkan cudownej ekstazy. W czasie wizyt w galeriach sztuki, marmurowe biusty porażały mnie swoim świetnym wykonaniem i doprowadzały do napadów seksualnego szaleństwa, przez co przy co silniejszym ataku podniecenia musiałam uciekać do najbliższej łazienki i ratować się szybką palcówką. Obserwacje wyrazistych, kunsztownie wykreowanych aktów kobiecych, męskich odbytów malowanych jaśniutką, lekko wypłowiałą farbą, kopii rzeźb greckich atletów, zdobionych stojącymi kutasami i wyśmienicie wykonanymi konturami napiętych mięsni, hipnotyzujących malunków piersi większych i mniejszych albo najznakomitszych portretów najsławniejszych malarzy, pogrążały mnie w bezkresnym morzu seksualnej namiętności. Często nie musiałam nawet trudnić się masturbacją czy używać palców – przyjemność przychodziła tak po prostu, zapraszana przez magiczną moc pędzla oraz długa, napędzana wyniosłą wzniosłością cudownego przekazu, wygenerowywanego dzięki możliwością marmuru, płótna czy akwareli. W szczególności upodobałam sobie wizyty w Muzeum Narodowym. Podążałam wtedy ścieżką międzynarodowej i międzydziejowej sztuki, niemal zawsze prowadzącą ku miażdżącej narządy rozkoszy. Wpierw przystawałam przy egipskim biuście Amona, pochodzącym z czasów 18 Dynastii. Sam widok jego zgrabnych ramion i niemal gołego torsa, obłożonego od góry jedynie kilkoma rzędami kunsztownych naszyjników, zwilżał moje przyrodzenie jak zimna woda, wpadająca do zasobnej, chłonnej gąbki. Następnie, napoczęta przez dosadne oznaki rosnącego podniecenia, przemieszczałam się ku figurze Dionizosa siedzącego na koźle. Patrzyłam z uznaniem na potężne nogi ponętnego, greckiego boga, podziwiałam niewielkiego choć pięknego penisa i rosłam wewnętrznie, dosłownie rozkwitałam niczym świeżo podlana różna, aby oddawać się już bez reszty nieuchronnemu napływowi pieszczącej ciało ekstazy. Seksualna burza zaczynała przejmować nade mną kontrolę, kiedy wchodziłam do przestronnej sali i siadałam tuż przed gigantycznym obrazem Bitwy pod Grunwaldem. Patrzyłam na wielkich wojowników machających mieczami, pikami, dzidami, obserwowałam walkę rozsierdzonych mężczyzn, namalowanych ręką największego, polskiego artysty i dosłownie trzęsłam się z podniecenia, pociłam się, gorałam w rozkosznych reakcjach rozkojarzonego umysłu, który wprowadzał mnie już do krainy krańcowej rozkoszy. Wstawałam wtedy i chwiejnym krokiem udawałam się przed obraz Murzynki Anny Bilińskiej-Bohdanowiczowej. Nie byłam lesbijką, jednak kiedy patrzyłam na tą kształtną pierś, wypadającą z niedbale zarzuconej tuniki, kiedy widziałam ten dorodne, soczyste usta, wyglądające jak dojrzała pomarańcza, dosłownie... dosłownie chciałam je całować, nawet ssać, dopieszczać własnymi ustami, dotykać językiem, kosztować ich. Pragnęłam być wówczas lesbijką i ta sprzeczność cielesnych pragnień, absolutny pociąg ku kobiecemu ciału, tęsknota za pięknem absolutnym, zaprowadzały mnie na wyrzyny seksualnego spełnienia. Doznawałam orgazmu godnego najdzikszych orgii, najbardziej udanego seksu z najjurniejszym i najlepiej obdarzonym mężczyzną, księciem jebania z odmętów gorszacej zbereźności, orgazmu zupełnego, fenomanalnego, najintensywniejszego. Stękałam, sapałam, tupałam jak rozwydrzona gówniara, oddawałam się bez reszty absolutnej ekstazie, gromiącej jakiekolwiek oznaki prozaicznej egzystencji, wyszydzającej zło, brzydotę i rozpylającej w głowie niekończące się chmary zmysłowego szczęścia, aż w końcu zaczynałam krzyczeć, drzeć się, niemal ryczeć jak zwierzę, omamiona bez reszty potęgą ostatecznego, seksualnego spełnienia. Żyłam jak dopieszczona primadonna, zmanierowana ekscentryczka, najeżona sztuką i przesycona seksualną rozkoszą. Mężczyźni przestali mnie interesować. Zaczęłam wręcz nimi gardzić, wyszydzałam ich jako bezużyteczne graty, niedorastające do ideałów, adonisów i antycznych bogów, zdobiących płutna i wyrytych w ślnących marmurach. Przepoczwarzyłam się we wredną sukę, odrzucającą jakiekolwiek zaloty nieszczęsnych pretendentów i stałam się zdziczałym drapieżcą, próbującym wyciągnąć ze sztuki jeszcze więcej budującej ciało rozkoszy, pragnącą jedynie karmić swą nadętą waginę kolejnymi seansami potężnych, sytych orgazmów. Jednak po jakimś czasie, wstrząsana raz po raz długimi seriami zmysłowych uniesień, zdałam sobie sprawę, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Tak, byłam spełniona, jednak jednocześnie... nie byłam spełniona. Cielesna rozkosz i wręcz monstrualna przyjemność, dostarczana mi dzięki rzeczą martwym, nieoddychającym, nieistniejącym, gwarantowały doznania, ale nie dawały czegoś, czego od zawsze pragnęłam. Nie przynosiły mi... miłości. Zrozumiałam to, kiedy po zwyczajowej palcówce wyjrzałam zmęczona za okno i zobaczyłam całującą się parę, siedzącą na pobliskiej ławce. Widziałam dwoje kochających się ludzi, okazujących sobie niby zwykłe uczucia, pieszczących wzajemnie własne usta z zamkniętymi oczami. Nie musieli nawet na siebie patrzeć. Być może nie mieli tego, co ja przeżywałam. Nie byli koneserami sztuki i nie potrafili osiągać poprzez nią dziesiątek najdzikszych orgazmów, jednak nie potrzebowali tego. Mieli siebie i to im wystarczało! Wpatrywałam się w nich, aż wstali z ławki, złapali się za ręce i odeszli, zostawiając mnie samą z lawiną alarmujących myśli, które zaatakowały moją głowę, ujarzmioną dotychczas przez siłę seksualnego dopieszczenia. Drapieżna żądza odeszła tak, jakby nigdy jej nie było, zastąpiona przez uczucie dokuczliwej samotności. Bo byłam tak naprawdę sama, tak! Nie dzieliłam swej rozkoszy z drugą osobą. Nie obdarzałam kogoś innego radością seksu i zmysłowego spełnienia. Byłam egoistką, samolubną wiedźmą, zapatrzoną w tylko we własną waginę. Przez kilka dni płakałam codziennie i nie potrafiłam odnaleźć się w nadmiarze nowych, mentalnych doświadczeń. Gubiłam się pośród tragicznych odczuć i rozwydrzonych, seksualnych żądzy, które bynajmniej nie zamierzały ustępować. Cierpiałam, gorałam z rozpaczy, masturbowałam się, oglądałam jeszcze więcej aktów, rzeźb, obrazów, doznawałam niewyobrażalnych orgazmów, moja pochwa płonęła jak kaflowy piec w chłopskiej chacie, stękałam jak zwierzę, po czym znowu ryczałam, zalewałam się łzami, pogrążałam się w trwającej godzinami apatii. Chciałam wyrwać się z tego błędnego kręgu i pobiegałam w końcu do Muzeum Narodowego, pragnąc poprzez standardowy rytuał ponownie odkryć sens swego postępowania, znów wkroczyć na drogę sensu oraz spełnienia. Zrobiłam wszystko jak trzeba, dotarłam podniecona przed obraz ponętnej murzynki, jednak wtedy... zobaczyłam jego! Wysoki, trzydziestokilkuletni, ubrany w białą, elegancką koszulę i czarne spodnie od garnituru. Podszedł do mnie i zaczął coś mówić – z początku byłam tak rozkojarzona, że nie potrafiłam podążyć za jego słowami i dopiero po dłuższej chwili walki ze sobą zaczynałam rozumieć, że prosił mnie o zaprzestanie robienia scen przed obrazem murzynki. Próbowałam udawać niewinną i zapytałam głupio, o co mu chodzi, a on mimo tego dalej zwracał się do mnie grzecznie, z wielką klasą i tłumaczył bez podnoszenia głosu, że moje wydzieranie się przy owym obrazie było niestosowne i już wielokrotnie przestraszyło odwiedzających muzeum gości. Obejrzałam jego twarz i popatrzyłam mu prosto w oczy – był taki przystojny... taki piękny. Tak, przepiękny i do tego szarmancki w swoim zachowaniu. Pokiwałam słodko głową, przeprosiłam, uśmiechnęłam się, a on również odwzajemnił mi się przyjemnym uśmiechem, który uczynił go jeszcze przystojniejszym. Rozmawialiśmy następnie dobrą godzinę, po czym zaprosił mnie na kawę. Zgodziłam się oczywiście od razu, ustaliliśmy miejsce oraz godzinę, a kiedy odchodził, zbadałam wzrokiem jego kształtną dupę, schowaną za ściśniętymi pasem spodniami. Zachwyciłam się nią i znowu zaczynałam zatracać się w podnieceniu, chwilowo przytłumionym przez dość długą rozmowę. Jednak tym razem był to nieco inny rodzaj ekstazy, nieco bardziej przyziemny, chociaż wciąż intensywny, nieludzko przyjemny, który uznałam za... lepszy. Został on wywołany przez żywą osobę, a nie rzeźbę czy obraz na płótnie, co było dla mnie nie mniejszą nowością niż samo uczucie głębokiego zainteresowania drugą osobą. Okazało się, że pracował w Muzeum Narodowym i był znawcą Wedut, malarstwa krajobrazowego oraz batalistyki. Słuchałam z coraz szybszym biciem serca, jak wychwalał twórczość Belottiego i z wypiekami na twarzy przedstawiał mi walory artystyczne jego drobiazgowych panoram osiemnastowiecznej Warszawy. Pociłam się, kiedy dokonywał analizy zabarwienia doskonałych pejzaży Józefa Chełmońskiego i przyznawał się ze śmiechem, że niegdyś zemdlał z zachwytu, oglądając „Wieczór nad Sekwaną” Aleksandra Gierymskiego. Sama prawie zasłabłam, słuchając jego wywodów o batalistycznym talencie Józefa Brandta. A kiedy zaczął wychwalać „Bitwę pod Grunwaldem” Jana Matejki, wiedziałam już, że nasza znajomość nie zakończy się na jednej, skromnej kawie. Kiedy poszłam z nim do łóżka, świat przestał się dla mnie liczyć. Oddałam mu się bez reszty, a on posuwał mnie z taką gracją, że nie mogłam uwierzyć w jakość dotyków, jakimi mnie obdarzał. Z sekundy na sekundę świat wzniosłej sztuki znikał z mojej głowy niczym kropla atramentu w brudnej kałuży. Wszelkie obrazy i rzeźby, akty, popiersia, lśniące marmury i najlepsze płótna ustępowały miejsca sile prawdziwego, męskiego ciała. Kochał się ze mną z pasją, całował delikatnie, pieścił, nie podrkęcał tempa tylko wykonywał zamaszyste ruchy – odważne i stonowane zarazem, tak jakby chciał idealnie wkomponować swego członka w moją nawilżoną waginę. Nie chciałam już zmysłowych bodźców, mających swoje źródło w obrazach najsławniejszych mistrzów. Nie pragnęłam napawać się tworami antycznych rzeźbiarzy. Pierwszy raz w życiu poczułam... miłość.